Kłopotliwi (ex)prezydenci

Udostępnij strone

dr Piotr Łaciński, Collegium Civitas

 

Od kilku tygodni obserwujemy powyborczy spektakl w Stanach Zjednoczonych. Donald Trump nie chce pogodzić się z porażką, zwleka z oficjalnym uznaniem Joe Bidena za swojego następcę, jego otoczenie wskazuje na nieprawidłowości w ustalaniu wyniku wyborów. Amerykański system polityczny przechodzi swoisty test praworządności i kultury politycznej w kontekście sukcesji władzy. Sposób wyboru prezydenta w USA, uwzględniający w dużym stopniu federalny charakter państwa, ustalony przed dwoma wiekami, sprawdzał się do tej pory bez zarzutu. Dziś słychać coraz więcej głosów o jego archaiczności. Nie oznacza to wprost, że ten system jest dysfunkcjonalny, ale kto wie, czy w niedalekiej przyszłości nie zostanie zmodyfikowany.

Trump marzył o kolejnej kadencji – na więcej nie pozwala konstytucja. Mało kto jednak dzisiaj pamięta, że aż do połowy XX w. nie istniało formalne ograniczenie liczby reelekcji urzędujących prezydentów. Pomysł wprowadzenia konstytucyjnego zakazu reelekcji prezydentów (ograniczenia ich władzy do dwóch kadencji) pojawił się pierwotnie w republikach Ameryki Łacińskiej – w tym przypadku to Latynosi byli pierwsi w stosunku do swojego sąsiada z północy, mimo że wiele rozwiązań prawno-ustrojowych kopiowali z konstytucji USA. W Stanach Zjednoczonych zakaz ubiegania się o trzecią kadencję był tylko prawem zwyczajowym zapoczątkowanym przez pierwszego prezydenta – Georga Washingtona (choć potem było dwóch chętnych, startujących bez powodzenia po raz trzeci w wyborach). Zakaz trzeciej reelekcji wprowadzono po śmierci Franklina Delano Roosevelta, który sprawował władzę przez trzy kadencję, a nawet rozpoczął czwartą. Amerykańscy ustawodawcy postanowili formalnie ograniczyć liczbę kadencji do dwóch w 22. poprawce do konstytucji z 1951 r.

Czego się obawiano? Zapewne instytucjonalizacji władzy (wykonawczej) jednego człowieka i jego ekipy, skupionej w jednym ośrodku, co mogło naruszać zasady demokracji i republikanizmu, w które wierzyli Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych. Jeśli przyjmiemy, że zakaz reelekcji skutecznie przeciwdziała tego typu praktykom, to można postawić inne pytanie: jakie zagrożenia generuje były prezydent niepogodzony ze swoją porażką? Uwzględniając oczywiste różnice między USA a ich południowymi sąsiadami, warto przyjrzeć się lekcjom płynącym z praktyki latynoamerykańskiego prezydencjalizmu. Historia pokazuje, że wielu byłym prezydentom państw Ameryki Łacińskiej bardzo trudno przychodzi wycofać się z polityki i zająć pozycję neutralną wobec nowej władzy. Nie byłoby w tym nic zdrożnego o ile te aktywności nie destabilizowałyby systemu politycznego i sytuacji wewnętrznej w kraju. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na inny przypadek – prezydenta Boliwii, Evo Moralesa.

Morales, wykorzystując orzeczenie sprzyjającego mu Trybunału Konstytucyjnego, zignorował konstytucyjny zakaz kolejnej reelekcji i w 2019 r. postanowił ubiegać się po raz czwarty z rzędu o prezydenturę. Argumentował, że zakaz kolejnych reelekcji ogranicza jego prawa polityczne, mieszczące się w ogólnym zestawie praw człowieka. Kryzys polityczny i społeczny wywołany kandydowaniem Moralesa i nieprawidłowościami w ustaleniu wyniku wyborów doprowadził do zamieszek i interwencji armii boliwijskiej, która „zasugerowała” prezydentowi ustąpienie z urzędu. Morales złożył dymisję i w dość dramatycznych okolicznościach wyjechał z kraju. Zamieszkał w Argentynie, unikając mieszania się w wewnętrze spory polityczne w Boliwii. Ta strategia przyczyniła się do sukcesu politycznego jego obozu. W wyniku wyborów przeprowadzonych w październiku 2020 r. prezydentem Boliwii został bliski współpracownik Evo Moralesa z okresu jego prezydentury – Luis Arce. Morales przed miesiącem triumfalnie powrócił do ojczyzny, ale wyraźnie widać, że jego rola polityczna ograniczy się teraz do doradzania obecnemu rządowi i bycia symbolem zmian, które on i jego zwolennicy przeprowadzili w Boliwii począwszy od 2006 r.

A nam w Polsce pozostaje wierzyć, że parlamentarno-gabinetowy system rządów, dominujący w UE, nie stwarza takich dylematów. Jednostkowy wymiar przywództwa politycznego i sprawowania władzy wykonawczej, tak mocno związany z systemem prezydenckim, w systemach parlamentarno-gabinetowych ulega rozmyciu instytucjonalnemu i uwidacznia się co najwyżej na szczeblu przywództwa partyjnego. Ale czy w całej UE w takim samym stopniu?

 

Tekst ukazał się w wydaniu papierowym „Polska Times” z dnia 11.12.2020 r.

Wydanie jest również dostępne w wersji elektronicznej na stronie: https://plus.polskatimes.pl/wykup-dostep/