Ostre przezoomowanie uczelni

Udostępnij strone

dr Przemysław Witkowski, wykładowca Collegium Civitas

 

Czy mnie słyszycie? Czy mnie widać? Proszę, powiedzcie coś! Brzmi znajomo? Jeśli tak, to doświadczyliście już radości e-learningu. Kiedyś nauczyciele grzmieli na uczniów, żeby przestali rozmawiać. Dziś często błagają, żeby student ledwie włączył na zajęciach kamerkę.

Szkoły, kursy, uniwersytety przenoszą aktywność do sieci. Nauczyciele i wykładowcy nagrywają swoje kursy i dostosowują je do online’owej edukacji. I pozornie co w tym złego? Idziemy z duchem czasów, wdrażamy nowe technologię i czynimy naukę bardziej dostępną. Możemy wykładać z domu, nie tracimy czasu na dojazdy. Studenci nie muszą przebywać nawet w tym samym co my kraju i tracić pieniędzy na wynajem mieszkania czy bilety do miasta, gdzie ulokowana jest uczelnia. Dzieci są dłużej z rodziną, mają opiekę najbliższych i pomoc dorosłych w lekcjach. Czyż nie jest to wspaniała sytuacja? Nieużywane sale można wynająć pod inną działalność. Zdawałoby się to przecież realizacją fantazji zarówno konserwatystów (wartości rodzinne), jak i liberałów (tania edukacja) czy nawet i lewicy (większa dostępność, przy mniejszych kosztach). Otóż niekoniecznie.

Uniwersytet to przecież nie tylko zajęcia. Wiedza zaś nie powstaje tylko z odtwarzania sprawnie nawet najlepszego podręcznika, ani nie generuje się li tylko dzięki użyciu najnowocześniejszych narzędzi czy technik. Najciekawsze bowiem rzeczy na uczelniach dzieją się często na korytarzu, w pokoju kawowym, w bibliotece, w auli. Uniwersytet bowiem to nie jest ani przedsiębiorstwo, ani szkółka niedzielna. To miejsce wzajemnego ucierania się w dyskusji, kontaktu i interakcji. To raczej sytuacja i relacja niż instytucja. Znosi bariery płci i klasy, daje wgląd w siebie, ale też i w innych. I uczy przede wszystkim myślenia, a tego nie da się zrobić z książki. Dyskusja, przełamywanie lęków, żeby publicznie bronić swojego zdania, umieć argumentować, myślenie dialektyczne – to wszystko nie zdarza się często „na online’ie”.

Warto sobie zadać pytanie, czy instalując zupełnie bez oporu e-reżim edukacyjny nie dążymy aby do zniszczenia jednego z najważniejszych elementów naszego dziedzictwa kulturowego – uniwersytetu jako przestrzeni wymiany krytycznych opinii? Czy ta przestrzeń nie kurczy się już aby powoli do kawałka pokoju, wydzielonego z życia rodzinnego na czas pracy? Czegoś między zapachami z kuchni, hałasem z dworu i dziećmi uczącymi się z kolei w innym pomieszczeniu? Czy nie zamienia się dla studenta w czas wycinany z pracy, imprezy, siłowni? Czy uniwersytet może znajdować się i realnie działać w tramwaju czy taksówce?

Po roku pandemicznego reżimu na uczelniach wyższych już czas najwyższy zadać sobie pytanie, czy aby nie tracimy przy okazji samej esencji edukacji? Zupełnie niezrozumiałe jest blokowanie działania uniwersytetów, kiedy działają sklepy, nie mówiąc już o kościołach, gdzie normą jest podawanie ręką opłatka. Zdaje się, że wszystkim pasuje, że uczelnie przestają pełnić swoją podstawową funkcję. Rządzącym odpowiada, bo a nuż znów uniwersytet mógłby przyjąć role, którą pełnił tak wiele razy od wieków średnich – rozsadnika wywrotowców. Studenci przemęczani, przeładowani obowiązkami i przezoomowani liczą, że przezimują do magisterki. A i naukowcy nie muszą się już kłopotać o jakość zajęć, bo przecież „trudne warunki pracy w dobie pandemii”. Nikt już na poważnie nie mówi o reformach uczelni wyższych, ani jakichkolwiek rankingach. Świat idzie swoim tempem, a uczelnie trwają w pandemicznym letargu.

Ile to potrwa? Jakie będą tego efekty? Strach pytać, strach prognozować cokolwiek.

 

 

Tekst ukazał się w wydaniu papierowym „Polska Times” z dnia 31.12.2020 r.

Wydanie jest również dostępne w wersji elektronicznej na stronie: https://plus.polskatimes.pl/wykup-dostep/