Podwójne życie establishmentu

Udostępnij strone

Stanisław Mocek, socjolog, medioznawca, rektor Collegium Civitas

 

Wydarzenia z tzw. pierwszych stron gazet, bijące po oczach leady w ich drukowanych czy  internetowych wersjach, poddawane są niekiedy komentarzom o charakterze bardziej ogólnym niż tylko doraźne i powierzchowne oceny tego, co wokół nas się dzieje. Coraz częściej słyszymy o różnego typu kryzysach: demokracji przedstawicielskiej lub demokracji w ogóle, klasycznego liberalizmu czy też tradycyjnej wersji konserwatyzmu, przywództwa i liderów politycznych, ideologii i partii politycznych.

We wszystkich tych opiniach i generalizacjach jest pewnie wyrażona jakaś prawda o odchodzeniu w przeszłość – używając uczonego języka – paradygmatów, w znaczeniu podręcznikowego myślenia o polityce i życiu publicznym. Chociażby tracący na znaczeniu już od kilku dekad tradycyjny podział na lewicę i prawicę, który przybiera nieraz nienaturalne, o ile nie karykaturalne formy. Z jednej strony dominuje – niekiedy skrajny – pragmatyzm w podejściu do rzeczywistości, z drugiej zaś eklektyzm, sklejający różne elementy ideologiczne, czasami z diametralnie różnych porządków i wymiarów. Strategia rozszerzania grup tworzących elektoraty czy taktyka „zadowalania wszystkich” staje się  główną zasadą konstruującą działania polityczne wraz z ich marketingowymi kampaniami.

Takiemu zużyciu podlegają także partie polityczne i całe ich systemy. Politycy, ale i coraz częściej wtórujący im politologowie, starają się ugruntować przekonanie, że tylko partie są w stanie wyrażać zbiorowe opinie różnych grup społecznych i rekrutować elity do władzy. Przeważa tu i ówdzie pogląd, że tylko klasa zawodowych polityków jest w stanie kreować rozwiązania korzystne dla społeczeństwa.

I powstaje pytanie, w jakim stopniu opinia publiczna jest zgodna z takim stanowiskiem. Oczywiście, jak we wszystkim, jest podzielona. Jednym odpowiada taki punkt widzenia i ich głos wyborczy, oddawany na zawodowego (czytaj: doświadczonego) polityka, jest tożsamy z konserwowaniem sceny politycznej, określanej niekiedy zabetonowaną. Ma to niewątpliwie związek z pewnym stanem umysłu, który z jednej strony łączy się z chroniczną nieufnością do tego, co nowe i świeże, z drugiej zaś identyfikuje się ze sławnym powiedzeniem z filmu Sami swoi: „wróg, ale swój”. Innej części ludzi z kolei odpowiada granicząca z brawurą skłonność do eksperymentowania i oni stawiają na nowych, „niezużytych”, już doświadczonych w pewnych, ale najczęściej nie politycznych sferach aktywności, nie kojarzonych z tym, co zwykło określać się jako establishmentowe, czyli łączące się z władzą.

I w tym sensie trudno się zgodzić, aby te działania antyestablishmentowe, które już owocowały niespodziewanymi i zaskakującymi wygranymi Donalda Trumpa czy Wołodymyra Zełenskiego, czy za chwilę pewnie konserwatywnego Borisa Johnsona, albo niegdyś głosami na Stana Tymińskiego lub Pawła Kukiza, tłumaczyć wciąż kryzysem czy to liberalizmu, czy lewicy, czy radykalizowaniem się społeczeństwa. Chodzi pewnie o coś znacznie prostszego niż wyrafinowane spory ideologiczne. Chodzi o przekorne wybory między doskonale znanym systemowym złem, a mniejszym złem, ale może mniej na razie znanym.

 

Tekst ukazał się w wydaniu papierowym „Polska Times” z dnia 22.11.2019 r.

Wydanie jest również dostępne w wersji elektronicznej na stronie: https://plus.polskatimes.pl/wykup-dostep/