Wyższa Szkoła Rzeczy Produktywnych i Politycznie Poprawnych

Udostępnij strone

dr Przemysław Witkowski, wykładowca Collegium Civitas

 

Uniwersytet to niezwykle średniowieczna struktura. Tak mogłaby się zaczynać jakaś agresywna krytyka Akademii, mająca wykazać jej przestarzałość, skostnienie i feudalizm. Jednak ten tekst tym nie będzie. W świecie, w którym wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu, prawie tysiącletnia tradycja wymaga co najmniej chwili namysłu.

Ta rzemieślnicza gildia wolnomyślicieli budziła kontrowersje od chwili poczęcia. Rozsadnik wywrotowych idei, zbiorowisko darmozjadów-mędrków, świątynia masonów i kacerzy, fabryka gogusiów i paniczy, ostoja Żydów, lewaków i homoseksualistów – w każdej epoce uniwersytet dorabiał się specyficznych dla niego negatywnych stereotypów.

Wyklinany przez Kościół, bolszewików i faszystów za swój bezbożny racjonalizm, bezczelną niezależność czy antypatriotyczną wolność myślenia, mimo wszystko trwał, pozostając świątynią Rozumu, a najgorsze chwile w swych dziejach zaliczał, kiedy uginał się pod wpływem. Inkwizycyjna scholastyka, nazizm Heideggera czy tytuł Wielkiego Językoznawcy dziś wspominane są jako najczarniejsze chwile Akademii.

Dziś jednak ta zdawałoby się nienaruszalna w naszej rzeczywistości instytucja okazuje się znów podmywana. I to przez co najmniej dwa wielkie prądy. Do tego stopnia niebezpieczne, że mogące trwale uszkodzić jej fundamenty i zmienić jej tysiącletni gmach w jego własną parodię i ruinę. Jeden to utowarowienie. Drugi to ideologizacja.

I znów, pozwólmy sobie pójść pod prąd pierwszym skojarzeniom. Można bowiem zapytać, co złego w próbach powiązania pracy naukowej z biznesem? W nowych metodach zarządzania czy próbach wypracowania obiektywnej oceny osiągnięć? Co szkodzi cięcie kosztów i wymuszanie efektywności?

Niech za przykład posłuży nam pandemia COVID-19, która przeniosła nauczanie z uczelnianych sal przed internetowe kamerki. Nagle zniknął korytarz uniwersytecki, skurczyła się interakcja. Z miejsca ścierania się opinii i wymiany idei Akademia przekształciła się w przestrzeń prostej dystrybucji informacji. Zniknęło to, co niemierzalne w rankingach i nieocenione w indeksach: formowanie człowieka w świecie wolnych myśli. Dużo łatwiej to poszło maleńkiemu wirusowi niż bezlitosnym dyktatorom czy okrutnym juntom.

A co jeśli rynek uzna, że taka forma edukacji jest bardziej finansowo opłacalna? Bo czy da się wymiernie zmierzyć w walucie i słupkach umiejętność krytycznego myślenia, dialogu, refleksji? Ile to jest warte? W jakich podlicza się jednostkach? I jakie to będzie miało dla nas konsekwencje jako społeczeństwa? Kim będziemy, jeśli tak już będzie na zawsze?

Tymczasem, z drugiej flanki atakują uniwersytet zupełnie inne hufce. W Turcji, Rosji, na Węgrzech, a ostatnio i w Polsce trwa walka z „ideologią” na uczelniach. Gender studies, marksizm, feminizm mają z nakazu polityków zostać z uniwersytetów usunięte. Godzą bowiem podobno w rodzinę, patriotyzm i role płciowe, jak gdyby sam fakt wiedzy o tym, jak uszyty jest nasz społeczny strój, miał z automatu pozbawiać nas wybieranego przez nas przyodziewku.

I rzeczywiście uczelnie powinny bronić się przed ideologią. Tylko może niekoniecznie taką, jaką straszą nas ludzie, którzy boją się zmiany społecznej. My solidnie przemyśleliśmy i „przegadaliśmy”, o czym i jak powinniśmy we własnych murach mówić i myśleć. Prawdziwą za to ideologią są ramy, w które to politycy, dociskając kolanem, próbują nas wepchnąć.

Świat to nie rzeka, której nie można zawrócić i zatruć. Obudzić się możemy pewnego dnia bez uniwersytetu. Już tylko z Wyższą Szkołą Rzeczy Produktywnych i Politycznie Poprawnych. I to już nie będzie żadna Akademia. I świat od tego nie zrobi się o ani gram lepszy.

 

 

 

Tekst ukazał się w wydaniu papierowym „Polska Times” z dnia 09.10.2020 r.

Wydanie jest również dostępne w wersji elektronicznej na stronie: https://plus.polskatimes.pl/wykup-dostep/