Od „Donosów” do fake newsów

Udostępnij strone

red. Sławomir Kosieliński

 

Im więcej korzystamy z internetu, tym bardziej rośnie znaczenie uporządkowanej i wiarygodnej wiedzy, której popularności nie windują tzw. lajki. Tylko gdzie jej szukać?

 

Mamy już komplet zmian demokratycznych: Pierwszy sekretarz à Prezydent; Premier à Pierwszy Sekretarz; Minister Spraw Wewnętrznych à Premier” – od tej wiadomości wysłanej listem elektronicznym 2 sierpnia 1989 r. do raptem kilkunastu naukowców rozpoczęła się historia polskich mediów internetowych. To „Donosy. Dziennik liberalny” – jak z czasem ukształtowała się nazwa tej towarzyskiej inicjatywy fizyków Uniwersytetu Warszawskiego – dały zaczyn pod zmiany na rynku mediów, na którym dzisiaj środki masowego przekazu jak telewizja, radio i prasa są całkowicie zależne od internetu, zaś tzw. klikalność stała się bożkiem.

Redaktorzy pierwszych „Donosów” musieli wybierać numer telefoniczny w ośrodku naukowo-badawczym CERN[1], by zestawić tzw. połączenie terminalowe z tamtejszym komputerem wpiętym do sieci EARN (European Academic Research Network) – europejskiej odnodze sieci BITNET łączącej ośrodki akademickie. Dopiero dwa lata później zaczął się upowszechniać poza wojskiem i nauką protokół TCP/IP, podstawa dzisiejszego internetu. To dzięki niemu w czerwcu 1993 r. powstała działająca w trybie graficznym pierwsza przeglądarka internetowa Mosaic, umożliwiająca korzystanie z usługi hipertekstowej, jaką jest World Wide Web (ang. „ogólnoświatowa sieć”, „światowa rozległa sieć internetowa”), w skrócie Web lub częściej WWW. Tyle że wówczas „Donosy” trafiały już do kilkutysięcznego grona subskrybentów na całym świecie w cenie „piwa dla redakcji albo innych lokalnych smakołyków”. Na tych wieściach opierały się polonijne audycje radiowe w Australii, Nowej Zelandii, USA i Kanadzie, przesyłano je do sieci lokalnych, przedrukowywano w gazetach polonijnych oraz udostępniano w kilkunastu czytelniach i bibliotekach na całym niemal świecie. W kilkunastu miejscach były rozdawane wśród lokalnej Polonii drukowane kopie „Donosów”.

Głód szybkiej i wiarygodnej informacji – wszak „Donosy” korzystały z prasy drukowanej, dorzucając własny komentarz – dawał nadzieję na szybki rozwój nowych, niezależnych, elektronicznych mediów. Jeszcze nie wiedziano jak na tym zarobić i czy się w ogóle uda, ale uznano internet za niezbędne narzędzie w komunikacji międzyludzkiej, w której zawodowego dziennikarza może zastąpić dowolny internauta. Gdy na to nałożymy lęki lat 90. ub. wieku przed powrotem monopolu na informację, brak dyktatu telewizji informacyjnych nadających całą dobę, sieć jawiła się jako naturalne i efektywne rozwiązanie.

 

Efekt skali

W połowie lat 90. XX wieku internet wciąż był medium, które docierało do kręgów akademickich i naukowych, nielicznych przedsiębiorców z firm nowych technologii oraz niektórych urzędów. To był czas, w którym twórcy i redaktorzy stron WWW znali się osobiście lub przynajmniej kilka razy wymienili się mailami albo słyszeli o sobie dzięki listom dyskusyjnym. Świat mediów w sieci reprezentowała Gazeta Wyborcza, która zaczęła w 1994 r. udostępniać numery swoich dodatków. Jednakże dopiero z grudnia 1996 r. pochodzą pierwsze zarchiwizowane strony witryny informacyjnej pisma w domenie gazeta.pl.

Właśnie jesienią 1994 r. ruszył oficjalny webowy serwis informacyjny rządu RP. Premierem był Waldemar Pawlak, uznany za pioniera internetu w sferach politycznych. Miał dobry wzór do naśladowania w postaci samego Jana Pawła II, który już w styczniu 1990 r. dostrzegł siłę sieci elektronicznych i konieczność ich wykorzystywania w ewangelizacji.

Nie było wówczas jasne, czy najpierw inwestować w rozwój internetowej infrastruktury dostępowej i kto za nią powinien odpowiadać: ówczesny monopolista Telekomunikacja Polska czy prywatni usługodawcy jak ATM SA, czy też zapełniać internet różnymi treściami w formie serwisów WWW. Słowem, co było pierwsze: jajko czy kura? Jeśli już ktoś miał dostęp do sieci, to użalał się na mierne, choć wciąż rosnące zasoby polskiego internetu. O płaceniu za jakikolwiek dostęp do treści nie było mowy.

Wreszcie w marcu 1995 r. rusza serwis Wirtualna Polska, który debiutuje jako katalog stron internetowych. Właścicielem jest spółka Centrum Nowych Technologii, której skrót znajduje się w adresie: www.wp.cnt.pl. Z czasem WP zmienia się w portal horyzontalny (1998). Kilka miesięcy później, bo w czerwcu 1995 r. startuje OptimusNet – również jako katalog polskich stron WWW. Dwa lata później zaczęto posługiwać się skrótem Onet.pl. Wtedy strona nabrała charakteru informacyjnego.

Jej rówieśnikiem jest serwis WWW dziennika Rzeczpospolita, który wystartował w marcu 1997 r. W ślad za WP, Onetem, Agorą i Presspublicą poszli inni. To m.in. dzięki nim w 1998 r. z internetu korzystało w Polsce już milion osób. Pamiętajmy, że ledwie co pojawiła się w sieci wyszukiwarka Google, zaś o Facebooku usłyszymy za sześć lat.

10 lat później jest już 14 milionów internautów w Polsce. Obecnie liczba internautów w Polsce wyniosła ogółem 27,4 mln, z czego na komputerach osobistych i laptopach (komputery osobiste używane w domu oraz w pracy) – 23 mln, a na urządzeniach mobilnych (smartfony i tablety) 22,7 mln[2]. Tylko nieliczni pozostają raczej z własnej woli poza światem internetu. I tylko nieliczni umieją się wydostać ze swojej bańki informacyjnej.

 

Jak zbić bańkę?

W epoce przed Google i Facebook, gdy wciąż prasa drukowana nadawała ton w debacie publicznej, a jej tubami były radio i telewizja, internet pełnił funkcję uzupełniającą. Nie umiano sobie wyobrazić świata, w którym internauci mogą wyłącznie poruszać się wśród linków i treści podawanych przez tzw. znajomych, zaś algorytmy wyszukiwania decydować o tym, co kupimy lub kogo polubimy. Mimo to aż za łatwo wpadliśmy do bańki informacyjnej.

Tym pojęciem, po raz pierwszym użytym przez Eliego Parisela w książce „The Filter Bubble: What the Internet is hiding from You” (2011), określa się stan, w którym odpowiednie algorytmy Google i Facebooka wybierają za nas informacje, o których chcielibyśmy się dowiedzieć. W rezultacie naszymi wirtualnymi znajomymi zostają osoby o podobnych poglądach politycznych i upodobaniach. Każda reakcja na posty rozbudowuje nasz wirtualny portret. Nie dostaniemy wieści konfliktogennych z tym sieciowym wizerunkiem. Gorzej, że ten model przenosimy z netu do życia realnego i pomijamy wszystkich, którzy inaczej myślą. Chociaż trzeba przyznać, że sieciowe rankingi są doprowadzonym do perfekcji odzwierciedleniem naszych zach        owań społecznych. Rzadko przeciwieństwa się przyciągają. Wokół siebie szukamy takich jak my sami.

W bańce jest nam zwyczajnie bezpiecznie. Nad własnym zdaniem bierze górę instynkt stadny. Klik, lajk idzie w górę lub w dół. Wyraziliśmy swoją opinię na tak lub nie, zdecydowanie za rzadko sprzeciwiając się poglądom większości. Wymagałoby to pogłębionej lektury i czasu, słowem zwiększonego wysiłku i krytycznego umysłu. Media dostosowały się do nowych reguł gry. Im więcej lajków, im więcej odsłon, tym łatwiej przekonać reklamodawców do siebie. Metody prasy brukowej święcą triumfy w sieci. Dominują chwytliwe tytuły, krzykliwe zdjęcia oraz prostacki opis świata. Byle utrzymać internautę na stronie albo wymusić większą oglądalność filmiku na Youtube. Stąd już krok do rozpowszechnia tzw. fake newsów.

Wbrew pozorom nie są one wynalazkiem współczesności. Z kłamstwem, dezinformacją, przeinaczeniami lub półprawdami mamy do czynienia od zawsze. Gdy w siedemnastowiecznej Europie zaczęły się ukazywać drukowane gazety, na ich szpaltach mieszały się prawdziwe informacje z wymyślonymi historyjkami. Jednorożce, kobiety-amazonki czy El Dorado jako kalki starożytnych mitów świetnie się sprzedawały w nowym kontekście. A może to jest prawda? – zadawali sobie pytanie ówcześni czytelnicy, nie mając tego jak zweryfikować.

Za współczesny fake news może uchodzić zbitka prawdziwych i fałszywych wiadomości. Ich twórcy wiedzą, że czytamy pospiesznie – głównie tytuły, nagłówki i lidy. „500-letni rekin odkryty w wodach Arktyki?” „Rolnicy bankrutują przez GMO!” „Szczepionki powodują autyzm i uszkodzenia mózgu” – to tylko niektóre fake newsy, których pełno w sieci. Każdy z nich da się sprawdzić w innych źródłach, ale trzeba się wysilić intelektualnie i zaufać wiedzy innych ludzi niż sąsiedzi z bańki informacyjnej.

Amerykańscy dziennikarze z portalu FactCheck.org – Eugene Kiely i Lori Robertson – w listopadzie 2016 r. w swoim artykule „How to Spot Fake News” zaproponowali jak sprawdzać wiarygodność wiadomości[3]. Niby to takie oczywiste, ale media społecznościowe ze swoją kulturą lajków znacząco osłabiły zdolność krytycznego myślenia u internautów, ale też u zawodowych dziennikarzy. Trzeba o tym nieustannie przypominać. Oto ta ośmiopunktowa „checklista”.

  1. Zastanowić się nad źródłem – rozumieć cele i intencje.
  2. Przeczytać całą treść, nie tylko nagłówek, aby zrozumieć materiał.
  3. Sprawdzić autorów, aby zweryfikować, czy są oni wiarygodni.
  4. Ocenić pomocnicze źródła i upewnić się, że podają te same informacje.
  5. Sprawdzić datę publikacji, aby zobaczyć, czy informacje są trafne i aktualne.
  6. Upewnić się, czy nie jest to żart, aby określić, czy nie mamy do czynienia z satyrą.
  7. Przemyśleć własne uprzedzenia, aby zobaczyć, czy nie wpływają one na nasz osąd.
  8. Zapytać ekspertów, aby uzyskać potwierdzenie od niezależnych osób dysponujących wiedzą.

Siłą rzeczy taka krytyczna analiza źródła ułatwia rozbicie własnej bańki informacyjnej. Podobno myślenie nie boli, lecz pogoń za pierwszym miejscem w wyszukiwarce, nieustający pęd, by zdążyć przed innymi w podawaniu informacji, blokuje racjonalne myślenie. Wszelako, skoro każdy może być dostawcą treści, zawodowi dziennikarze stają się coraz bardziej potrzebni.

 

Powrót do źródeł

Otóż, petabajty danych dostępnych w przestrzeni publicznej wymagają właśnie ekspertów – selekcjonerów informacji. Tych, co wyłuskają najistotniejsze fakty i powiążą je w spójną całość. Sprawdzających informacje na każdym kroku. Tu nie ma miejsca dla amatorów. Czy o tym już wiedzą wydawcy?

Redakcja „Polityki” zaczęła właśnie eksperymentować z nowym formatem prasowym „Niezbędnikiem współczesnym”, który w założeniu ma trafiać do tych, co się nie brzydzą dłuższymi tekstami i nie boli ich myślenie. Do tego nie nadaje się internet. Papier, kiedyś skazany na wymarcie, odradza się jako ekskluzywny nośnik informacji, po który sięgają internauci zmęczeni elektroniczni papką. Ten proces będzie się nasilał. Internet tak zrewolucjonizował świat mediów, że aby one przetrwały, muszą wrócić do korzeni: po pierwsze pisz prawdę, po drugie włącz krytyczne myślenie, po trzecie pamiętaj, że Twój czytelnik (widz, słuchacz) też myśli.

„Rząd zastanawia się nad obowiązkowymi szczepieniami dla przybyszów spoza Unii. Wiceminister zdrowia mówi o sporym problemie wśród osób zza wschodniej granicy (odra, gruźlica)” – donosi właśnie 6274 numer „Donosów” z 15 października 2018 r.[4] Oby „Donosy” doczekały się numeru dziesięciotysięcznego.

 

 

[1] CERN à Europejska Organizacja Badań Jądrowych (Organisation Européenne pour la Recherche Nucléaire), ośrodek naukowo-badawczy położony na północno-zachodnich przedmieściach Genewy na granicy Szwajcarii i Francji, pomiędzy Jeziorem Genewskim a górskim pasmem Jury.

[2] Wyniki badania Gemius/PBI za wrzesień 2018.

[3] https://www.factcheck.org/2016/11/how-to-spot-fake-news/

[4] https://donosy.info/najnowszy.php.

 

 

POZOSTAŁE ARTYKUŁY:

Czy dążenie do prawdy historycznej trwale podzieliło Polaków? – prof. Stanisław Mocek

Czy historia nas czegoś nauczyła? – prof. Michał Komar

Czy dyplomacja powinna być niedyplomatyczna? – amb. Grzegorz Dziemidowicz

Bohaterowie trzeciej niepodległości – prof. Jan Skórzyński

Czy jesteśmy bardziej zagrożeni niż w XX wieku? – dr Krzysztof Liedel, dr Paulina Piasecka

Czy Polacy nauczyli się przedsiębiorczości? – prof. Małgorzata Baran